sobota, 1 września 2012

Pierwszy konkurs - Opis obrazka - Zwycięzcy!



     Pierwszym zorganizowanym na forum konkursem był konkurs na opis przedstawionego wyżej obrazka. Wzięło w nim udział sześciu Użytkowników. Poniżej prezentujemy prace, które zdobyły pierwsze trzy miejsca.

Miejsce pierwsze - Użytkownik Art-man

     Kiedy szło się po szeleszczących pod ciężkimi butami liściach głowę wypełniał całkowity spokój. Ten dźwięk, głośny, zagłuszający ptaki, całkiem niepodobny do muzyki, pospolity, był jednocześnie tak kojący dla ludzkiego ducha i umysłu, że chciało się tak kroczyć na drugi kraniec lasu, byleby tylko móc go słuchać przez całą drogę, byleby to trwało. W jakiś sposób leczył człowieka od wszystkich trosk i zapełniał ich miejsce w jaźni czyniąc go wolnym. To było jedną z rzeczy, za które uwielbiam takie wędrówki. Rzadko wybieram się tam, żeby zbierać grzyby. Kiedy patrzy się przez cały czas w dół, na ściółkę, w ich poszukiwaniu, nie widzi się tego runa, tych koron drzew. Trzeba patrzeć prosto przed siebie, ogarniać wzrokiem całe piękno i oddychać głęboko powietrzem, zdającym się dla nosa być identycznym do tego, które unosiło się w raju po pierwszym wschodzie słońca.
     Przez las, może przez jego środek, przebiegała nieutwardzona, polna droga. Czasem, gdy latem zamiast szelestu liści chciałem usłyszeć ćwierkot ptaków, ostrożnie stawiałem na niej nogę, po czym zaczynałem iść w jedną, lub w drugą stronę. Na południe prowadziła na pola uprawne i zielone łąki, okraszone kwiatami , a na północ do doliny, gdzie pod kamieniem nagrobkowym leżą rosyjscy żołnierze, których imion nikt nie zna. Mimo, że wiedziałem dobrze gdzie prowadzi ta ścieżka, zawsze wyobrażałem sobie na końcu jakiś inny świat. Po części była to prawda.
     Było takie miejsce, skrywane jak największa tajemnica. Pamiętam jak wyglądało, kiedy byłem tam pierwszy raz. Było wtedy lato. Droga, dzięki temu, że nie padało od kilku dni, stała się całkowicie sucha i przyjemnie gładka. Daję słowo, że gdyby nie złośliwe szyszki pałętające się pod nogami w niektórych miejscach, szedłbym boso, żeby poczuć pod stopami chłodną ziemię. Drzewa rosły coraz gęściej, aż niebo stało się prawie niewidoczne. Buki stały zaraz obok olch, wiązy cisnęły się na jasno zielone jesiony, parę topoli, wyglądających jak kolumny w świątyni rywalizowało o światło z modrzewiami, ale i tak wszystkich przerastały dwa stare, wysokie dęby, które z dumą rozpychały się gałęźmi pośród innych. Rosły obok siebie, niczym bliźniaki, a pomiędzy nimi biegła dalej ścieżka. Stanowiły istną bramę, dwóch potężnych wielkoludów – strażników drzemiących na służbie.
     Idąc dalej, zobaczyłem To miejsce. Była to miniaturowa polanka. Wyłaniała się z ciemności. Nie, nie była jaśniejsza od reszty lasu, czy coś w tym rodzaju i nie staram się tu niczego koloryzować. Gdy się na nią wchodziło, pasowało do niej jedynie określenie „wyłaniać się z ciemności”. Słupy słonecznego światła wpadały do niej, po czym oblewały jasnym rumieńcem, który nadawał kruchym paprociom, wypełniającym środek polanki kolor złota. Barwa ta mieszała się z zielenią traw i czerwienią liści. Tak powstawał piękny dywan, utkany przez naturę, wypełniający nie tylko to miejsce wspaniałymi barwami, ale też i serce uczuciem radości.
     Wiatr tchnął ciepłym wiatrem i liście podniosły się w górę. Zatańczyły razem na wysokości mojego wzroku niesione wirem. Przez moment, jakieś dwie, najwyżej trzy sekundy, niby mgnienie oka, zdawało mi się, że przybrały jakby kształt podobny do tancerki przybranej w suknię, zachęcającej mnie do głębszego wejścia, by później bezpowrotnie się rozwiać. Pamiętam to jak dziś. O niebiosa! Myślałem, że to prawdziwa nimfa. 
    W koło stały rzędy brzóz, które w mojej wyobraźni stały się dostojnymi rycerzami w białych zbrojach. Wszystko rosło harmonijnie, zgodnie w stronę chmur. Każdy był tam sobie bratem, nawet mnie powitano jak swojego. Powiedzcie, czyż to nie inny świat?
    Jeśli pójdziecie prawdziwą leśną drogą, zapomnicie o wszystkim co was boli, o waszych winach, trudnych obowiązkach, zawiedzionych nadziejach i zaczniecie biec przed siebie ile sił w nogach, ile powietrza w piersiach, też na pewno tam traficie.


Miejsce drugie i trzecie ex aequo

InfernalTear

     Dlaczego to, co piękne jest zwykle nieosiągalne? Dlaczego słońce, codziennie wyłaniające się zza horyzontu, nie ogrzewa serc wszystkim pragnącym? Co z tego, że wznoszą twarz ku niemu, skoro nawet maleńki promień nie muśnie ich zmarzniętego policzka...

     Znów szła tą samą ścieżką, pomiędzy gąszczem zacienionych drzew. Szła, chociaż miała więcej tego nie robić, nie przywoływać wspomnień. Nie chciała więcej bólu, nie chciała czuć tęsknoty i kajdan, ściskających żołądek. Mimo tego podążała dalej piaszczystą drogą, choć wiedziała, co znajdzie na jej końcu.
     Jesienne liście szeleściły pod delikatnymi podeszwami jej znoszonych butów. Ciepły wiatr śpiewał między koronami drzew, a maleńkie, kolorowe ptaszki wtórowały mu, siedząc na gałęziach. To było magiczne miejsce. Magiczne jak ona i on, jak to bolące serce.
     Po niedługiej chwili zatrzymała się gwałtownie, przywiedziona zmysłami. Zamknęła powieki i odrzucając na plecy ciężki warkocz, wciągnęła przez nos świeże powietrze. Kochała zapach sosen i mokrej kory. Obcowanie z naturą uspokajało ją, głaskało duszę. Sprawiało, że chciała żyć, nawet gdy w środku czuła ból.
     Otworzyła oczy, stając twarzą w twarz ze wspomnieniami. Pięknymi, lecz jak toksycznymi.
     Jej wzrok, ponownie jak kiedyś, spoczął na dużych, złotych paprociach, których liście z gracją kołysały się na wietrze. Jasnozieloną trawę zdobiły różnobarwne liście klonu i dębu. Gdzieś tam z pewnością musiały leżeć żołędzie, o ile nie pozbierały ich głodne wiewiórki. Smukłe brzozy pięły się wysoko w górę, a ich jasna kora ledwo wyłaniała się z ciemności, oświetlona nieco bladym światłem.
    Biała poświata słoneczna przebijała się przez ściśnięte gęsto korony drzew, sprawiając, że cała okolica wydała się wyciągnięta z bajki. Rosa spoczywająca na delikatnych roślinach zalśniła kolorami, wprowadzając zachwyt do samej podświadomości.
     Odwróciła wzrok, spoglądając na drogę przed sobą. Wtedy go zobaczyła. Te cudowne oczy, niczym bursztyny, lśniące prawie złotem. Włosy czarne jak smoła, kołyszące się nad długimi rzęsami... i ten znikomy uśmiech.
     Zrobiła krok do przodu, czując jak jej serce zaczyna bić szybciej. Boże, on naprawdę tam był!
     Nagle wyraz jego twarzy stężał, a mięśnie napięły się gwałtownie. Ręka spoczywająca wzdłuż ciała, poruszyła się w stronę przypiętej u boku broni.
     Wzdrygnęła się.
     Dlaczego?
     Kolorowe liście zawirowały nad ich głowami, jakby chciały odtańczyć jakiś dziki taniec. Wiatr stał się zimny i porywisty, brutalnie szarpiąc jej odzieniem. Przyśpieszyła kroku, nie mogła pozwolić mu odejść. Nie tym razem, nie w tym samym miejscu. Nie obchodziło ją, że nie mogą być razem, musieli.
Musieli...
     Podeszła bliżej, wyciągając przed siebie szczupłą dłoń. Gdy czubki jej palców dotknęły jego skóry, przeszedł ją dreszcz.
     Mężczyzna uśmiechnął się kwaśno. Rozluźnił się, jednak oczy nadal powstały niewzruszone, przepełnione żalem i smutkiem. Zamknął powieki i odsunął się tak, by nie móc jej dotknąć. Gdy ponownie je otworzył, źrenice przybrały inny kształt, a z pleców wystrzeliły ogromne, czarne skrzydła.
     Kobieta wstrzymała oddech, czując gorzkie łzy napływające do oczu.
Nie mogła pozwolić mu odejść... jednak już to zrobiła.
    Wiatr zagwizdał między drzewami, szarpiąc krzewami i paprociami. Oderwane liście wzbiły się w powietrze, wirując wściekle nad wydeptaną ścieżką. Słońce powoli chowało swe promienie. Ciemność ogarniała cały las. Ciemność pożerała jej serce.
     Wtedy zniknął. Rozpłynął się niczym hologram, nie pozostawiając po sobie nawet najmniejszej oznaki prawdy.
Łkając, opadła na kolana.
     Gdzieś w oddali zawył wilk.

     Co z tego, że Bogowie dali miłość? Uczucie bardziej krzywdzące niż piękne. Toksyczne w niemocy i złudne w nadziei...


Venhir

     Wesoły orszak podążał powoli leśną ścieżką. Na przedzie jechał dumnie, rozradowany błazen w jaskrawym ubraniu. Zdawał się nie przejmować tym, że jego pokraczny osioł potyka się co chwila, prawie zrzucając go przy tym z siodła. On, poprawiając tylko swoją wielobarwną czapkę z dzwoneczkami, naśladował dalej jednego z hrabiów, przy wtórze śmiechów kompanii. Tuż obok niego trębacz, wraz z dwoma bębniarzami, grali wesołą melodię. Słyszące to wiewiórki, które szukały orzechów, aby zgromadzić je przed nadchodzącą zimą, uciekały do swoich norek, a ptaki odlatywały spłoszone. Nawet dziki, odwracały tylko głowy i odbiegały, racicami uderzając ciężko o ziemię. Jednak muzycy nic sobie z tego nie robili, bijąc tylko mocniej w bębny.
     Zaraz za tą czwórką jechał oddział kilkunastu rycerzy, ubranych w ślniące w słońcu zbroje. Tarcze i miecze mieli przewieszone na plecach, hełmy zaś przymocowane u boków koni. Lniane kropierze, które zdobiły ich wierzchowce miały granatowo-złoty kolor, a na środku wyszyty był siedzący na gałęzi czarny sokół, z uniesionymi skrzydłami i z głową zwróconą na wschód.
     Żołnierze byli bardzo rozluźnieni, gawędzili ze sobą głośno, popijając wino z manierek. Młodsi rozglądali się dookoła podziwiając piękno lasu, którego jeszcze nigdy nie widzieli. Starsi woleli patrzeć na wygłupiającego się błazna. Czasem któryś ryknął śmiechem po usłyszeniu dobrego żartu. Nic poza rynsztunkiem nie wskazywało, że jest to oddział zasłużonych rycerzy.
     Orszak zamykał powóz ciągnięty przez dwa piękne, kasztanowe ogiery. Posuwał się po pasach wyjałowionej przez koła innych pojazdów ziemi, od czasu do czasu podskakując na większych kamieniach. Obok czuwał młodzieniec ubrany w jedwabną, granatową szatę z tym samym, co na kropierzach sokołem, wyszytym na piersi. Miał jasnoniebieskie, śmiejące się oczy oraz bujną, ciemną czuprynę, którą rozdmuchiwał wiejący wiatr. Raz po raz zaglądał do środka powozu, po czym odwracał się rozradowany, daremnie próbując zachować należytą powagę.
Po pewnym czasie chłopak zatrzymał oddział. Wszyscy posłusznie stanęli, ucichła muzyka i śmiechy.
     – To tutaj, pani – rzekł młodzieniec.
     Z powozu wyłoniła się młoda kobieta. Złociste loki opadały jej na twarz częściowo skrywając jasnozielone oczy. Chabrowa suknia podkreślała jej szczupłą sylwetkę. Z postawy dziewczyny dało się wyczytać, że pochodzi z wysokiego rodu. Wszyscy rycerze byli w nią zapatrzeni, nigdy jeszcze nie widzieli jej tak pięknej, jak w tym momencie. Przyjęła podaną przez chłopaka rękę, patrząc mu z miłością w oczy i zeszła z gracją po stopniach powozu. Śniadą cerę przykrył delikatny rumieniec, gdy zorientowała się, że wszyscy na nią patrzą.
     – Rozejrzyj się tylko – powiedział podnieconym głosem młodzieniec, zapominając o dworskiej etykiecie.
    Wyszła zza wozu na polanę, jakby pokrytą dywanem z trawy. Włosy mierzwił jej chłodny, jesienny wiatr. Rozejrzała się wokoło podziwiając wysokie buki i majestatyczne dęby, których pni nie objęłoby nawet trzech dorosłych mężczyzn. Ich korony mieniły się różnymi kolorami liści, tworząc niesamowity widok. Wzięła głęboki wdech, napwając się orzeźwiającym zapachem lasu i rosnących nieopodal orchidei. Rozpromieniła się, gdy do jej uszu dobiegło ćwierkanie małego brązowego ptaszka, który wcześniej przestraszony został przez muzyków, a teraz przyleciał rozsiadając się na szerokiej gałęzi dębu. I wtedy jej oczy dostrzegły miejsce skąpane w słonecznym blasku, jak gdyby natura chciała je wyróżnić. Zaczęła się tam powoli zbliżać czując pod stopami podmokłą, po niedawnym deszczu ziemię i chrzęst ususzonych liści, które zdążyły już opaść z drzew. Gdy na twarzy poczuła ciepło promieni, doznała nieznanego jej dotąd uczucia wolności. Roześmiała się i zaczęła kręcić w kółko z uniesionymi rękami. Młodzieniec, który tak pilnie czuwał przy jej powozie, podbiegł teraz do niej i chwycił w ramiona. W tym samym momencie wiatr zakręcił liśćmi, wzbijając je w powietrze, tworząc coś na kształt zasłony, jak gdyby chcąc odgrodzić zakochanych od reszty świata. Czas zdawał się stanąć w miejscu, wyglądali jak dwa anioły, które zaraz wzbiją się w powietrze. Nagle jeden z rycerzy wbiegł na polanę i przewrócił młodych na ziemię. Wyciągnął zza pazuchy sztylet i przystawił go do gardła chłopaka, uważając przy tym, by nie uciekał mu dziewczyna.
     – Nie ruszać się, bo go zabiję – rzucił ostrzegawczo do rycerzy.
     – Popełniasz wielkie głupstwo – wycedził młodzieniec.
   – Kto nie daje innym zaznać szczęścia, ten sam nigdy go nie zazna – powiedział napastnik lekceważąc poprzednio wypowiedziane słowa. Skończywszy mówić docisnął mocno sztylet do gardła chłopaka i pociągnął, a następnie wbił go kilkakrotnie w plecy kobiety.
     Słońce schowało się za chmurami, ptak odleciał z trzepotem skrzydeł, a drzewa zdawały się kurczyć, smętnie opuszczając gałęzie. Trawnik szybko stawał się czerowny od krwi.
     Czterech rycerzy, nie do końca świadomych co się stało, popędziło odruchowo za uciekającym zabójcą. Pozostali stali w miejscu, nie mogąc uwierzyć w to, co się tutaj przed chwilą wydarzyło. Wreszcie jeden z rycerzy się ocknął. Zsiadł z konia i, jak we śnie wyciągnął miecz, a chwilę potem klęknął przy zabitych, wbijając go w ziemię. Wiatr szarpał jego długie włosy, a twarz wykrzywiła mu się w nieodgadnionym grymasie. Wziął w ramiona ciało kobiety, opuścił głowę i zapłakał.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz